Muraho! Witajcie!
Szczęśliwie wróciłam już do Polski. Spędziłam w Rwandzie na misji medycznej 4 miesiące. Najpiękniejszy i najtrudniejszy czas w moim życiu. Jak wygląda ten świat w oczach Europejki, która nigdy wcześniej nie była na czarnym lądzie? Jak żyje się na Rwandyjskiej wsi? Jakich pacjentów spotykałam w szpitalu? Dajcie się porwać w krótką podróż do Rwandy…
Rwanda – w miejscowym języku kinyarwanda oznacza kraj tysiąca wzgórz. Krajobraz wokół mnie nie jest typowym obrazem Afryki, który znamy z filmów. Nie ma rozłożystych drzew akacjowych, ani spalonych słońcem traw. Jest górzyście, zielono, kolory są wyraziste. Mieszkałam na szczycie wzgórza, na wysokości dwóch tysięcy metrów, co sprawiało, że temperatura była bardzo sprzyjająca – około 20 stopni. Dla mnie idealnie, ale lekarze pracujący ze mną w szpitalu, z innych części Afryki, mówią, że w tak niskiej temperaturze nie da się funkcjonować. Przy temperaturze 15 stopni zakładają grube swetry i kurtki puchowe. Reaguję na to śmiechem i staram się przybliżyć warunki pogodowe w Polsce: „To tak jak mieszkać w zamrażalniku”. Pokazywałam też zdjęcia mojego domu rodzinnego w Częstochowie – zimy, śniegu… Ja już pomału zapominałam, co to znaczy, a odbiorcy tym bardziej nie potrafili sobie tego wyobrazić.
Rwandyjski krajobraz
Mój szpital znajduje się w małej wsi Nemba, w północnej Rwandzie. Służy populacji blisko ćwierć miliona osób. Powstał dzięki pomocy organizacji Medicus Mundi International. Przez 40 lat jego istnienia, utworzono 170 łóżek dla najbardziej potrzebujących pacjentów oraz przyszpitalną przychodnię do której codziennie zgłaszała się około setka chorych. Jest oddział internistyczny, pediatryczny, chirurgiczny, ginekologiczny, neonatologiczny, oraz intensywna terapia. Pracuje tam garstka lekarzy ogólnych, nie ma ani jednego specjalisty. Znaczy to, że ten sam lekarz przyjmuje w przychodni, robi cięcia cesarskie, operuje, samodzielnie analizuje wszystkie badania diagnostyczne.
W udziale przypadło mi zajęcie się Oddziałem Chorób Wewnętrznych. Codziennie widziałam 40 pacjentów, czasem ich liczba była dwukrotnie wyższa. I tak właśnie ja – 25-letni medyk z 1,5 rocznym stażem pracy stałam się lekarzem prowadzącym dla całej Interny. Czy dawałam sobie radę? Musiałam! Codziennie badałam, zlecałam leczenie, badania diagnostyczne. Jak znaleźć czas na taką liczbę chorych? 10 godzin, które spędzałam codziennie w szpitalu, w stu procentach poświęcałam pacjentom. Nie ograniczała mnie biurokracja, tak jak się to często zdarza w Polsce. Na Internie miałam pacjentów chorujący na tyfus, malarię, z zatruciami, biegunką, cukrzycą i wiele wiele innych. Niezły przekrój, co? I radź sobie teraz z tym wszystkim, szczególnie, jeśli część z tych chorób pierwszy raz widzisz na oczy. Z chorób zakaźnych dominuje tyfus. Ta choroba spędzała sen z powiek zarówno mnie jak i moim pacjentom. Ma bardzo ciężki przebieg, chorego trawi taka gorączka, że brakuje skali na termometrze i utrzymuje się ponad tydzień, pomimo antybiotykoterapii. Pacjent zwija się od silnych bólów brzucha. Infekcja niestety często jest powikłana i wymaga operacji. Malaria to przy tyfusie „pikuś“ miejscowi lekarze i pielęgniarki mieli z nią dużo styczności, dzięki czemu diagnozowali ją i leczyli bardzo sprawnie.
Szpital w Nemba
Możliwości diagnostyczne miałam baaardzo ograniczone – to najczęściej tylko moje ręce i stetoskop. Niewiarygodne, ile można dzięki temu w stanie zdziałać. Wcześniej tak nie doceniałam badania lekarskiego! Do dyspozycji kilka badań z krwi, Roentgen, USG. To by było na tyle. Sama diagnostyka nie jest największym problemem. Musiałam dostosować poziom terapii do możliwości finansowych pacjenta. Co z tego, że zlecę badania, jeśli pacjent nie będzie w stanie za nie zapłacić, ani wykupić terapii. Dlatego przepisywałam tylko najpotrzebniejsze leki, aby nie narażać chorych na dodatkowe koszty.
Pacjenci trochę się mnie wstydzili. Przez barierę językową nie jest łatwo nawiązać kontakt. Zawsze musiałam mieć przy sobie kogoś, kto tłumaczył z kinyarwanda na francuski lub angielski. Uczyłam się miejscowego języka, ale z marnym efektem… Choć nawet te kilka słów, które znam, pozwalało mi przybliżyć się do pacjenta i zdobyć jego zaufanie. Podśmiewali się z moich nieudolnych prób pytania, jak się mają: Amakuru? Umeze ute? Ale najważniejsze, że pierwsze lody przełamane.
Z dzieciakami jest inaczej. Najczęściej na mój widok płakały, bo to pierwszy raz, kiedy widzą białego człowieka – umuzungu. Gdy na wizycie zastawałam małych pacjentów śpiących, staram się badać ich przez sen. Modliłam się tylko, żeby się nie przebudzili. Bo gdy zobaczą nad sobą białą zjawę to wrzask i płacz rozdzierał mi bębenki. Tym większym dzieciom przedstawiałam się i dawałam kolorowe naklejki „Dzielny pacjent”, czym udawało mi się zaskarbić ich sympatię.
Badanie noworodka
Największym problemem medycznym jest stosowanie „medycyny tradycyjnej”. Dzieci po podaniu przez szamana ziół niewiadomego pochodzenia trafiają do szpitala zatrute, z uszkodzoną wątrobą. Wielu nie udało się uratować…
Drugą praktyką jest coś, co nazywa się „ręczną ekstrakcją”. Wierzy się, że gdy dziecko jest chore, to całe zło zlokalizowane jest w migdałkach. Więc najprostszym rozwiązaniem jest ich usunięcie. Szaman wyrywa je palcami, „na żywca”, bez znieczulenia. Albo dziecko przeżyje, albo umrze z wykrwawienia lub ciężkiego zakażania. Jeśli nastąpi zgon, to przecież nie wina szamana, tylko matki, bo zgłosiła się za późno, a zło opanowało już całe ciało… Te praktyki są przez Rwandyjski rząd zakazane, jednak na terenach wiejskich w dalszym ciągu praktykowane. Najpiękniejszym momentem jest wyzdrowienie pacjenta i wyjście ze szpitala. Satysfakcja, że zrobiło się dobrą robotę. Usłyszeć na do widzenia szczere murakoze czyli dziękuję, to coś cudownego, co daje siłę do dalszej pracy. Istnieje tu zwyczaj, że w podzięce za opiekę, pacjent zaprasza lekarza do domu rodzinnego na wspólny posiłek. To wzruszające i piękne, że relacja nie jest ograniczona do suchego kontaktu w szpitalu, lecz lekarz staje się niejako częścią rodziny.
Jeden z pierwszych wyleczonych pacjentów i wzruszające podziękowania
Świetnie układała mi się praca z tamtejszym personelem. Gdyby nie moi pielęgniarze, nie byłabym nawet w stanie porozumieć się z pacjentami! Tworzyliśmy bardzo zgrany zespół, wspólnie pracowaliśmy nad poprawą jakości opieki nad pacjentem. Porównując funkcjonowanie oddziału, który zastałam po przyjeździe, a który zostawiałam wyjeżdżając, to niebo a ziemia! To był bardzo intensywny czas, który spędziliśmy z korzyścią dla obu stron.
Mój zespół: stażystki i pielęgniarz
Decyzja o wyjeździe do Rwandy była jedną z lepszych w moim życiu. To niesamowite doświadczenie dla mnie, nie tylko jako lekarza, ale przede wszystkim – człowieka. Mogłam obserwować prawdziwe życie z bliska. Byłam jego częścią. Jednak afrykańska codzienność nie jest tak bajeczna jak otaczający krajobraz. Rwanda to jeden z najbiedniejszych krajów świata i niedawno zakończył się tam krwawy konflikt na tle plemiennym. Bieda jest wszechogarniająca, rodziny z dziećmi żyją czasem w zatrważających warunkach. Choć w tym wszystkim dostrzegłam światełko w tunelu! W szpitalu byliśmy w stanie zapewnić chorym podstawową opiekę, w kraju sprawnie funkcjonuje system ubezpieczeń zdrowotnych.
Jak widać Rwandyjczycy poczynili pierwsze kroki w budowaniu stabilnej przyszłości, jednak w dalszym ciągu potrzebują naszej pomocy. Planuję już kolejny wyjazd na moją małą misję medyczną, w tym celu zbieram środki. Jeśli wierzycie, że mój cel jest szczytny, wesprzyjcie mnie wpłacając na:
Fundacja Promyk Nadziei
KRS: 0000208927
Konto bankowe:
Bank PKO SA O/Częstochowa
44 12401213 1111 0010 0246 8847
W tytule przelewu wpisując: Rwanda
Dziękuję za każde udzielone wsparcie podczas mojego wyjazdu, za modlitwę, ciepłe słowa, środki finansowe. Bez Was ten wyjazd by się nie udał!
MURAKOZE CYANE!
Umuganga (lekarz) Małgorzata Osmola